W drodze do Kochi zrobilismy stopa dwudniowego na Charai Beach, na ktora skierowal nas spotkany po drodze starszy Indianin ( kurde , wiedzial co to Polska, kto to Lech Walesa i Solidarnosc - szacunek , tutaj to rzadkosc , jesli nei pomyla Polski - Poland z Holland lub nawet potrafia , nie wiem jak , zrobic z tego polFrance ). Sama plaza calkiem wporzo, gdyby nie byla taka zasyfiona w pasie zieleni , pomiedzy jezdnia a piaskiem. W tymze pasie sie powiesilismy i tak relaksowalismy sie przez dwa noclegi, bujajac sobie w hamakach lub na falach bardzo cieplego morza. Sama plaza, w sensie piasek, byla czysta, bo morze co moglo to zabralo, a czego nie to przepchalo dalej. Choc nie zamawialismy, mielismy poranne budzenie: gdy otworzylem oczy, przed nimi ukazal sie czlowiek barwy lokalnej wspiety na mojej palmie, ktory costam przycinal i montowal plastikowa butelke. Okazalo si e, ze z nierowinietej kisci kokosowej sciaga fermentujacy sok, z ktorego robi todi ( fonetycznie ), czyli lokalny npitek ( jeden litr na piec osob , zeby zalapac kape , tak rzekl, choc nie testowalem ). Aktywnosc miejscowych byla slaba, nienaprzykrzajaca sie, z wyjatkiem trzech typow , ktorzy rozsiedli sie 1 ( slownie : jeden ) metr od hamaka Beli, celem obalenia flaszki whisky i powydzierania sie przez nastepne trzy godziny. A plaza w obie strony puuuusciutka , miejsca mnostwo...