Spowodowani Roberta, co to nazajutrz odlatywala do Bangalore wrocilismy do tego miejskiego szajsu , ale wyrwalismy sie autobusem ( kolejny raz akumulator Beli zatryumfowal, a motor rzekl : Pierdziele , nie jade ! - bo to motory z dusza sa ) do Chidyatapu na plaze, by polywac troszke z maska. Miejsce okazalo sie calkiem przyjemne , a wspomne ze chcielismy w meska trojke skoczyc na Little Andaman, ale nastepny wyplyw byl dopiero za trzy dni , zatem skorzystalismy z oferty jaka nadazyla nam sie w postaci zaprutego , cholera wie czym , Manu. Bo manu mial bussiness card- Rutland Jungle Resort ( jak znam ich umiejetnosci pisowni angielskiej mialo byc Rootland ). A ta chatka co na wizytowce to twoja ? A tak ! A ile ? A stowa od lebka ! A to jutro sie zjawimy. Wrocilismy do portu, zakupilismy torcik z dedykacja, Pepsi i 0,7 Bacardi - bo przeca Sergio mial nazajutrz urodziny ( a Roberty juz wtedy niet ) i zas do New Light House. Zaspiewalismy pelne "Sto lat", pojedli , piwka wypili i po dokladke wrocilismy wszyscy do pokoju. Ale coz to sie stalo ? W przeciagu trzech godzin Bacardi nam podwedzili z lodowki na korytarzu. Bo okazja czyni zlodzieja. I jakos szczescia z gorzala w tym kraju nie mamy, bo to kolejna z dwoch zakupionych i nie wypitych flaszek - pamietacie whisky w Jaipurze?