Rano pozbiralismy manatki i ruszylismy 50 km do Ranakpuru, dzinijskiej swiatyni z jej ok 1400 filarami , kazdym innym. Swiatynia warta obejrzenia, kawal dobrej roboty rzezbiarskiej, zwlaszcza na sklepieniach. Poza tym duzo malp, Niemcow i Polakow. Tak nam sie akurat trafilo. Trasa do swiatyni niesamowicie malownicza, pusciutka, wiodaca serpentynami przez wioski z polami trzciny cukrowej, gory i doliny. W polaczeniu z bul bul naszych tlumikow, geba sie sama smieje, czysta sielanka , swietny dzien. Lecz coz mogloby tak subtelnie zaklocic owa sielanke, jak nie powszednia, zayczajna , typowa, swojska awaria silnika. Motor Beli zas kaput ( pozniej okazalo sie, ze poszedl znowu tlok i cylinder ). No to co ? Trzebaby jakis transport pochytac , bo nawet pchac nie ma jak pod te gorki.
Wlasciciel pobliskiego hotelu, do ktorego zajechalem, bardzo mily i bezinteresowny czlowiek, zaoferowal nam pomoc. Zadzwonil po Mahindre z kierowca ( taka indyjska kopia Jeepa Willysa ), dal mi trzech ludi i pojechalismy wrzucic nieruchomosc na pake. Kierowca wariat. Jechal prawa strona, a jak juz wspomnialem, droga w serpentynach, skala po jednej , przepasc po drugiej stronie, a ten jeszcze wyprzedza autobus na zakrecie. Bela mowil , ze na dodatek niedowidzacy , bo co chwile mruzyl oczy wpatrujac sie w przestrzen, czy ciezarowka przed nim , czy ma wolna ? No ale jakos dojechalismy do Udajpuru ( 80 km / 1100 r ). Motor do mechanika , a my do guest housu ( 200 r. )